Narodowy Kościół Katolicki

| Zaproszenie do przeczytania niezwykłego tekstu bp Roberta z okazji Dnia Dziecka – kliknij tutaj. | Dołącz do rejestru dawców i zostań Dawcą Życia – rejestrdawcow.pl. | Myślisz o kapłaństwie? Odwiedź seminarium-duchowne.pl. | Wtorkowy Wieczór Modlitwy – kliknij tutaj. | Poznaj książkę "Gdy kamienie jeszcze milczą". | Więcej treści duchowych – Aktualności. | Święty Józefie, Patronie Kościoła, módl się za nami. |

O współodczuwaniu, które jest krzyżem, i milczeniu, które jest zdradą

W naszych czasach pojawił się termin niepokojący, bluźnierczy wręcz: „grzech empatii”. Niektórzy kaznodzieje, pisarze i publicyści – pozornie chrześcijańscy – zaczynają głosić, że empatia jest zbyt miękka, zbyt emocjonalna, zbyt kosztowna. Że w epoce zimnych kalkulacji i twardych decyzji empatia przeszkadza, rozmywa granice, osłabia tożsamość. W niektórych wspólnotach, w niektórych środowiskach zaczyna się na serio traktować współczucie jako błąd, jako słabość, jako coś podejrzanego – jako „grzech”.

Ale czy można być chrześcijaninem i odrzucać empatię? Czy można głosić Ewangelię, która nie obejmuje współczucia? Czy można nazywać się uczniem Jezusa, który płakał nad grobem przyjaciela (por. J 11,35), pochylał się nad trędowatym (por. Mk 1,41), dotykał wykluczonych (por. Łk 5,13), a na krzyżu modlił się za swoich oprawców: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34) – i jednocześnie uważać empatię za zagrożenie?

To nie empatia jest grzechem. Grzechem jest wypaczenie jej znaczenia i odebranie jej należnego miejsca w sercu chrześcijaństwa. Grzechem jest przylgnięcie do ideologii obojętności, do teologii wygodnej tylko dla tych, którym cudze cierpienie przeszkadza w komforcie duchowej samowystarczalności.

Chrystus współczujący

W Ewangeliach jedno słowo powtarza się raz za razem, jak dzwon wzywający do czujności: „Ulitował się”.

Jezus ulitował się nad tłumem głodnych i zagubionych (por. Mt 9,36), nad wdową z Nain, która niosła na marach jedynego syna (por. Łk 7,13), nad dzieckiem opętanym i jego ojcem błagającym: „zlituj się nad nami” (por. Mk 9,22), nad grzesznicą, która łzami obmywała Jego stopy (por. Łk 7,38), nad ślepcem wołającym: „Synu Dawida, ulituj się nade mną” (por. Mk 10,47), nad trędowatym, którego nie tylko oczyścił, ale i dotknął (por. Mt 8,3), nad Piotrem, który zapłakał po zdradzie, a mimo to został powołany na nowo (por. J 21,17).

‘Chrystus nie przeszedł obojętnie wobec ludzkiego bólu. Nie pytał: „czy jesteś z mojego narodu?”, „czy jesteś po mojej stronie?”, „czy zasługujesz?”. Jezus nigdy nie pytał, czy ktoś zasługuje na współczucie. Po prostu współczuł.

Współczucie nie było dla Niego emocją.
Było drogą. Było postawą. Było męką.
Było też znakiem, że Bóg nie jest obojętny.
I że chrześcijanin nie może być.

Jeśli jesteśmy Kościołem Jezusa,
to jesteśmy Kościołem empatii.
A jeśli empatię nazywamy grzechem – to zdradzamy krzyż.

Zło to brak empatii

W czasie procesów norymberskich, Gustaw Gilbert, psycholog badający niemieckich zbrodniarzy wojennych, próbował zrozumieć, czym jest zło. Pytał, analizował, patrzył w oczy tym, którzy wydawali rozkazy śmierci. I doszedł do jednej definicji: zło to brak empatii. Nie nienawiść. Nie sadyzm. Ale oziębłość. Niewrażliwość. Brak współodczuwania.

I ta definicja do dziś przeraża, bo jest bolesna, trafna i wciąż aktualna. Zło to nie zawsze krzyk. Czasem zło to cisza. Milczenie wtedy, gdy trzeba mówić. To przymykanie oczu. To „nie moja sprawa”. To „nie chcę się mieszać”.

Cisza, która boli bardziej niż krzyk

Zapytajmy jeszcze mocniej. Jeszcze prościej. Jeszcze bardziej dobitnie, bez znieczulenia: Gdzie jesteśmy, gdy krzywdzone jest dziecko?

Nie to z filmu dokumentalnego. Nie to z plakatu kampanii społecznej. Ale to dziecko, które znamy. Dziecko z sąsiedztwa. Z naszej parafii. Z naszej szkoły. Może nawet z naszego domu.

Gdzie jesteśmy, kiedy mówi nam – cicho, nieśmiało, z bólem na ustach – że ktoś dorosły zrobił coś, czego nikt nie powinien nigdy zrobić? Coś, co sprawiło, że zamilkło na miesiące. Może na lata. Może na zawsze.

Gdzie jesteśmy, gdy to dziecko mówi, że to duchowny? Że to nauczyciel? Że to policjant, trener, znajomy rodziny? Gdzie jesteśmy, gdy ten „ktoś” to „ktoś swój”? Zaufany. Znany. Szanowany.
Czy wtedy empatia staje się dla nas zbyt niewygodna? Czy wtedy nagle przestaje obowiązywać? Czy wtedy również – zbyt często – „nie wypada”?

Bo przecież „on tyle dobrego zrobił”.

Bo „może dziecko zmyśla”.

Bo „nie wolno szkodzić Kościołowi”.

Bo „przecież nie mamy dowodów”.

I tak – właśnie wtedy – zabijamy je po raz drugi.

Zabijamy jego zaufanie.

Zabijamy jego wiarę.

Zabijamy jego głos.

Zabijamy je w przestrzeni, która miała być bezpieczna.

W Kościele, który miał być domem. W rodzinie, która miała być azylem.
W klasie, która miała być drugim światem.

Ale na tym się nie kończy. Bo czasem dziecko już nie prosi o sprawiedliwość. Prosi tylko o modlitwę. O ciszę, która nie boli. O miejsce w sercu kogoś dorosłego. A i tego mu się odmawia. Bo nawet modlitwa w intencji skrzywdzonych dzieci staje się w niektórych środowiskach podejrzana nie wygodna. Bo można „narazić się przełożonym”. Bo „ktoś się obrazi”. Bo lepiej przemilczeć – dla świętego spokoju.

Bo nawet wołanie do Boga za ofiarą może zostać uznane za atak. Jakby dziecko było zagrożeniem. Jakby jego ból psuł wizerunek.

Jakby modlitwa za nie była problemem – większym niż zbrodnia, która je zniszczyła.

To najbardziej przerażająca forma braku empatii – odmowa współczucia dziecku dlatego, że sprawcą krzywdy był ktoś wpływowy, ktoś znany, ktoś „nasz”. To herezja lojalności wobec instytucji – lojalności, która staje się zdradą Ewangelii.

Bo kiedy boimy się nawet nazwać ofiarę po imieniu, kiedy nie pozwalamy sobie na współczucie, kiedy modlitwa zamienia się w dyplomację – wtedy naprawdę nie jesteśmy już Kościołem Jezusa Chrystusa.

Jesteśmy wtedy ciszą, która boli bardziej niż krzyk.

Ciszą, która dusi.

Ciszą, która chroni zło.

Ciszą, która mówi: „to nie twoja sprawa”.

Gdy cudze upadki stają się widowiskiem

Jest jeszcze inna, bardziej zakamuflowana twarz braku empatii – milcząca nie dlatego, że nic nie mówi, ale dlatego, że mówi zimno. To ta, która zamiast współczuć – komentuje. Zamiast zamilknąć z bólu – rozgłasza, analizuje, rozcina cudzą tragedię jak nagłówek. Zamiast się modlić – ocenia. Zamiast płakać – parodiuje. Zamiast być przy człowieku – używa jego klęski.

Dzieje się to szczególnie wtedy, gdy oskarżenie spada na duchownego, katechetę, osobę zaufania. Kogoś, kto miał być przewodnikiem – a zawiódł. I nie – nie chodzi tu o ukrywanie zła. Zło trzeba nazwać. Krzywda wymaga prawdy. Ofiary domagają się sprawiedliwości.

Ale pytanie, które trzeba postawić brzmi: co robimy dalej? Co robimy z tym bólem – swoim i cudzym? Bo zamiast ciszy i modlitwy – pojawia się fala drwin. Zamiast odpowiedzialności – natychmiastowe osądy bez rozeznania. Zamiast troski o prawdę – chęć sensacji.

Niedawne dramaty – duchowni w stanie załamania psychicznego, próby odebrania sobie życia, publiczne rozdarcia serca – nie spotkały się z czułością. Spotkały się z szyderstwem. Z kpiną. Z lekceważeniem. Podchwycone przez media głodne kliknięć. Przekręcone przez portale, które nie miały nic do powiedzenia – więc powiedziały coś o kimś, kto się już nie bronił.

Ale tu nie chodzi już o winę czy niewinność. Tu nie chodzi o sąd. Tu chodzi o elementarne człowieczeństwo. O to, czy potrafimy jeszcze rozpoznać w człowieku – człowieka. Nawet jeśli zawiódł. Nawet jeśli upadł.

Nie wolno nam zniżać się do poziomu, na którym cudzy dramat staje się materiałem na format. Nie wolno nam zapomnieć, że każdy człowiek – nawet ten, który zrobił coś złego – nosi w sobie obraz Boga. A jeśli nie potrafimy tego zobaczyć, to nasze oczy już nie patrzą w duchu Ewangelii.

Chrześcijanin nigdy nie powinien robić z cudzego cierpienia wiadomości dnia. Nie powinien przekuwać bólu w broń. Ani rozpaczy w rozrywkę.

Bo gdy drwimy z tych, którzy się załamali – nie jesteśmy uczniami Chrystusa. Jesteśmy wtedy tłumem spod pałacu Piłata, który nie pyta o serce, tylko krzyczy: „Ukrzyżuj!”.

Jeśli nie potrafimy zapłakać nad człowiekiem, który przeżywa swój kryzys, który nie uniósł ciężaru winy, wstydu, samotności – to znaczy, że już nie jesteśmy Kościołem. Jesteśmy redakcją tabloidu. Jesteśmy trybunałem bez łaski. Jesteśmy strukturą, która nie zna miłosierdzia – tylko liczbę wyświetleń.

A to nie jest Ewangelia. To jest jej karykatura. I trzeba to powiedzieć głośno – jeśli nie ma w nas współczucia nawet dla tych, którzy zawinili, to zostaliśmy tylko skorupą chrześcijaństwa. Bez duszy. Bez łez. Bez Boga.

Milczenie to wybór

Niech nikt nie myśli, że „nic nie mówiąc” – nie wybiera. Milczenie zawsze staje po stronie silniejszego. Milczenie chroni sprawcę. Milczenie rani ofiarę. Milczenie jest zgodą. Milczenie jest przyzwoleniem. Milczenie jest głosem po niewłaściwej stronie. Kiedy dziecko nie dostaje empatii, zaczyna wierzyć, że nie zasługuje na miłość. A kiedy chrześcijanin odmawia dziecku współczucia – zaczyna głosić „ewangelię”, która nie ma nic wspólnego z Jezusem Chrystusem.

Gdy chrześcijanin nie współczuje chrześcijaninowi

Jest jeszcze jedna, szczególnie bolesna przestrzeń, w której brak empatii staje się zdradą Ewangelii – to relacja między chrześcijanami. Jak to możliwe, że człowiek, który przyjął chrzest, wyznaje tę samą wiarę, wierzy w Trójcę Świętą i żyje Ewangelią – jest traktowany jak obcy tylko dlatego, że należy do innej wspólnoty kościelnej? Jak to możliwe, że odmawia mu się prawa do wspólnej modlitwy, do braterskiego uścisku – choć przecież jest uczniem tego samego Pana?

Kiedy przynależność instytucjonalna staje się ważniejsza niż miłość, kiedy różnice organizacyjne przesłaniają to, co istotne – wtedy nie ma już wspólnoty, tylko podziały. Nie ma już Kościoła, tylko obóz.

A jeśli pojawia się jeszcze drwina, szyderstwo, otwarte lekceważenie – to wtedy mamy do czynienia nie tylko z brakiem jedności, ale z brakiem serca.

Zamiast empatii – uprzedzenie.

Zamiast szacunku – pogarda.

Zamiast Ewangelii – duch wykluczenia.

W takich momentach Ewangelia zostaje wyparta na margines.

Nie ma już znaczenia wspólna wiara, wspólny chrzest, wspólny Bóg.

Liczy się tylko nasze ciasne, obudowane egoistycznym „ja” poczucie wyższości.

Nie „ty”. Nie „my”. Tylko „ja”.

I to trzeba nazwać wprost – jest to duchowy egoizm, który zabija Ciało Chrystusa od środka. Empatia to nie luksus. To krzyż. Empatia nie jest dodatkiem do chrześcijaństwa. Empatia jest jego fundamentem. To nie „miękkość”, lecz odwaga. To nie „naiwność”, lecz królewska postawa serca. To nie „moda lewicowa”, lecz styl życia Boga wcielonego.

Chrześcijanin empatyczny to nie naiwny, który „da się wykorzystać”. To ktoś, kto bierze na siebie ciężar drugiego człowieka, jak Jezus niosący krzyż nie swój. To ktoś, kto nie milknie, gdy widzi krzywdę, bo wie, że jego milczenie zabija tak samo jak cios.

Empatia to nie uczucie – to wybór moralny. To akt odwagi. To świadectwo. To echo słów Jezusa:
„Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40).

Bronić empatii – bronić człowieka

W obliczu zła tego świata – wojen, gwałtów, przemocy, nienawiści rasowej, seksualnej, politycznej i religijnej – empatia pozostaje ostatnią linią obrony przed upadkiem człowieczeństwa. Jeśli ją stracimy – nie zostanie nic.

I nie potrzeba wiele, by ją utracić. Wystarczy milczeć. Wystarczy odwrócić głowę. Wystarczy niedosłyszeć tego, co zbyt bolesne, zignorować spojrzenie, które prosi o pomoc. Wystarczy stanąć po stronie silniejszych – nie z przekonania, ale dla świętego spokoju. Wystarczy nie wziąć strony żadnej – i już jesteśmy po stronie krzywdzącej.

„Biada tym, którzy nazywają zło dobrem, a dobro złem” (Iz 5,20).

To wszystko nie dzieje się w odległej galaktyce.

To nie są wydarzenia z podręczników historii, ani obrazy z innych kontynentów. To dzieje się tu. Obok nas. Może w tym momencie. W domu za ścianą. W szpitalu. W szkole. W kościele. Może właśnie w tej ławce, gdzie ktoś siedzi – cicho, ze ściśniętym sercem – czekając, aż ktoś zapyta: „co się dzieje?”

Bo zło nie zawsze krzyczy. Zło najczęściej szepcze: „To nie twoja sprawa.” I wielu z nas słucha tego szeptu chętniej niż głosu Ewangelii.

„Bo miałem głód, a nie daliście Mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście Mi pić… byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście Mnie” (Mt 25,42-43).

Dlatego nie bójmy się płakać. Nie wstydźmy się wzruszenia. Nie powstrzymujmy serca, które drży na widok cierpienia. Nie chowajmy współczucia tylko dlatego, że ktoś może je wyśmiać.

Lepiej zostać oszukanym, niż z zimną dumą odmówić serca temu, kto naprawdę cierpi. Bo jeśli zamkniemy serca – zamkniemy również drzwi Chrystusowi.

„Oto stoję u drzwi i kołaczę” (Ap 3,20).

Na koniec

Jeśli dziś ktoś mówi, że empatia jest słabością – niech przypomni sobie Jezusa, który płakał przy grobie Łazarza

(„Jezus zapłakał” – J 11,35) Niech przypomni sobie Jezusa, który pochylił się nad cudzołożnicą, której nikt nie chciał dać drugiej szansy (J 8,1-11)

Niech przypomni sobie dziecko, które przygarnął i postawił pośrodku uczniów, mówiąc „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebios” (Mt 18,3)

Empatia to nie luksus. Empatia to nie ideologia. Empatia to styl Boga. To Jego Imię – „Jestem, który jestem” (por. Wj 3,14) – objawione nie w hałasie potęgi, ale w cichości, bliskości i obecności przy cierpiącym. To Bóg, który nie pozostał na tronie, lecz zstąpił do naszej nędzy, naszego bólu, naszych łez. Bóg, który jest z nami – nie z daleka, ale w środku naszego ludzkiego doświadczenia.

„On się zlitował nad nimi” (Mt 9,36).

„Był wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, Mąż boleści, oswojony z cierpieniem” (Iz 53,3).

I my – Jego uczniowie – mamy iść tą samą drogą. Nie odwracaj się. Nie odchodź. Nie milcz. Bo gdy zgaśnie w nas empatia – zgaśnie w nas Bóg.

Amen.

 

 

/-/ + Robert Matysiak NCC