Głos sumienia, głos obywatela
O trudnej sztuce oddzielania tego, co Boże, od tego, co cesarskie
Przypis autorski
Poniższy tekst powstał jako osobista refleksja nad miejscem chrześcijanina w przestrzeni publicznej. Nie jest manifestem politycznym, lecz duchową próbą odpowiedzi na pytania o odpowiedzialność, rozeznanie i granice między wiarą a bieżącą walką o władzę. Tekst nie wyraża poparcia dla żadnej ze stron sceny politycznej. Wyraża natomiast głębokie przekonanie, że Ewangelia jest większa niż wszelka ideologia – i że Kościół powinien być przestrzenią światła, nie narzędziem propagandy.
I. WSTĘP – Tętno demokracji i bicie serca Kościoła
Gdzie kończy się sumienie, a zaczyna propaganda? Gdzie wolność słowa przemienia się w wolność krzyku, a krzyż – w narzędzie politycznego szyfru? Żyjemy w czasie, w którym granice między tym, co święte, a tym, co publiczne, coraz częściej zacierają się nie z potrzeby spotkania, lecz z wyrachowania. I choć sam Jezus powiedział: „Oddajcie cezarowi to, co należy do cezara, a Bogu to, co należy do Boga”, wielu z nas – ludzi wierzących – nie potrafi już odczytać, co w tej sentencji jest przestrogą, a co zaproszeniem.
Bo oto Kościół – mistyczne Ciało Chrystusa, świątynia Ducha, miejsce łamania chleba i sumień – coraz częściej staje się sceną. I nie chodzi tu o scenę teatralną, gdzie prawda walczy z pozorem. Chodzi o scenę polityczną, na której za ołtarzem stawia się mównicę, a w miejsce Ewangelii cytuje się sondaże.
W społeczeństwie, które woła o wartości, ale nie zawsze je rozumie – łatwo jest użyć wiary jako barwy klubowej. Łatwo posłużyć się chrześcijańskimi symbolami, by zyskać głosy, zbudować wizerunek, usprawiedliwić nienawiść. Ale jeszcze łatwiej wtedy stracić to, co w chrześcijaństwie najcenniejsze: sumienie, pokorę, miłość nieprzyjaciół.
Ten tekst nie jest pamfletem. Nie jest też próbą uzurpowania sobie prawa do jedynej słusznej interpretacji Ewangelii w życiu publicznym. To raczej bolesna próba poszukania uczciwego głosu – między zakrzyczanymi memami a przemilczaną etyką. To próba zrozumienia, jak być chrześcijaninem i obywatelem jednocześnie – bez zdrady Boga i bez zdrady wspólnoty, w której żyję.
Bo nie jestem przecież tylko „członkiem Kościoła” ani tylko „głosem w wyborach”. Jestem sobą. Jestem sumieniem. Jestem pytaniem, które muszę postawić sam sobie: co we mnie jest jeszcze Boże, a co już tylko cesarskie?
II. Gdy Ewangelia przemawia cudzym głosem
O pokusie wyrachowanego cytowania Boga
Bywa, że słowo Boże nie jest już głosem Boga, lecz echem wygodnej frazy. Bywa, że Ewangelia nie pada na serce, lecz na kartkę scenariusza kampanii. A bywa też, że te same słowa, które mają budować wiarę, zostają użyte do budowania przewagi – politycznej, ideologicznej, osobistej.
Tu nie chodzi już tylko o to, że ktoś niesie krzyż na wiecu. Chodzi o coś głębszego, bardziej podstępnego. O ten moment, gdy słyszymy fragment Ewangelii podczas kampanijnego wystąpienia – i niemal odruchowo uznajemy, że ten, kto go cytuje, mówi w imieniu Boga. Bo przecież używa świętych słów. Bo zna język, który brzmi znajomo. Bo mówi tak, jakby mówił prawdę.
A jednak intuicja podpowiada coś innego. Że coś tu nie gra. Że ten głos brzmi bardziej jak zabieg niż świadectwo. Że zamiast światła – jest kalkulacja. Bo nie wszystko, co brzmi jak Ewangelia, rzeczywiście nią jest. Nie wszystko, co okraszone cytatem z Pisma, służy Bogu. Czasem służy jedynie strategii.
Zdumiewające, jak łatwo można dziś wyciąć jedno zdanie z Ewangelii i nadać mu kontekst, którego nigdy nie miało. Jak łatwo wykorzystać słowa Jezusa, by poprzeć coś, czego sam Jezus nigdy by nie uczynił. Jak łatwo dać wiarę pustym frazom tylko dlatego, że brzmią znajomo – nawet jeśli wypowiadane są tonem, który bardziej rani, niż prowadzi.
To nie jest tylko nadużycie. To jest naruszenie tego, co święte. Wykorzystanie Ewangelii jako narzędzia władzy. Przeinaczenie sensu Słowa – nie przez ateistów, lecz przez tych, którzy publicznie deklarują, że służą Bogu.
A przecież sam Jezus przestrzegał przed tymi, którzy mówią „Panie, Panie”, a nie czynią woli Ojca. Przed tymi, którzy lubią pierwsze miejsca w synagogach i pozdrawiają się na rynkach, ale „wewnątrz są pełni obłudy i nieprawości”.
Dlatego właśnie my – wierzący, ludzie Kościoła, chrześcijanie różnych tradycji – musimy mieć odwagę powiedzieć „nie” takiemu używaniu Słowa. Nie wolno nam milczeć, gdy Ewangelia jest wykorzystywana jak narzędzie wpływu, a Bóg – jak logo kampanii.
Wiara nie potrzebuje obrony przed światem. Wiara potrzebuje obrony przed przed manipulacją – także tą, która przebiera się w język sacrum. Bo kiedy przestajemy rozpoznawać głos Pasterza pośród głosów udających Jego ton, łatwo możemy pójść za kimś, kto prowadzi nie do życia, ale na zatracenie.
III. Wiara nie jest bezwolna
O chrześcijańskim obowiązku świadomości i sprzeciwu
Nie jesteśmy tylko odbiorcami przekazów. Nie da się nakarmić duszy cytatami z Ewangelii, by ukryć polityczne intencje. Nie jesteśmy wspólnotą sprowadzoną do rytuałów i reakcji na polecenie.
Jesteśmy ochrzczeni. A to znaczy – jesteśmy wezwani do świadomości. Jesteśmy zobowiązani do rozeznania. Do tego, by mieć nie tylko serce, ale i oczy. Nie tylko wiarę, ale i rozum. Sakrament chrztu, bierzmowania, Eucharystii – to nie są duchowe rytuały inicjacyjne, po których już tylko „idzie się z prądem”. To jest dar i zadanie. Łaska i zobowiązanie.
Dlatego, gdy ktoś używa słów Jezusa, by legitymizować własną władzę czy poglądy często odległe od Ewangelii – naszym obowiązkiem jest powiedzieć: nie. Gdy ktoś cytuje Ewangelię po to, by zagłuszyć jej prawdziwe przesłanie – naszym obowiązkiem jest zaprotestować. A gdy ktoś w imię Chrystusa dzieli, obraża i manipuluje – naszym obowiązkiem jest upomnieć się o prawdę.
Nie chodzi tu o apolityczność Kościoła rozumianą jako bierność. Chodzi o to, że Kościół nie jest narzędziem polityki. Nie jest partyjnym zapleczem. Nie jest strukturą gotową do użycia, gdy trzeba zmobilizować „swoich”. Kościół jest wspólnotą żywego Boga – a nie wspólnotą przekonań politycznych.
To dotyczy zarówno duchownych, jak i świeckich. Ksiądz nie ma prawa z ambony agitować. Ale i wierny nie ma prawa pozostawać obojętnym, gdy jego wspólnota jest wykorzystywana. Bo Ewangelia nie zna kategorii: „to nie moja sprawa”. Każde zniekształcenie Dobrej Nowiny – każde użycie jej przeciw drugiemu człowiekowi – jest sprawą całego Kościoła.
I niech to zabrzmi wyraźnie: walka polityczna, jakakolwiek by nie była – nie ma prawa sięgać po Boga jako po narzędzie. Chrystus nie zstąpił na ziemię, by wspierać kampanie wyborcze. Zstąpił, by zbawić świat. I żadne wybory, żaden program, żadne ambicje nie powinny próbować Go zawłaszczyć.
Jako chrześcijanie mamy obowiązek czynić sobie ziemię poddaną, ale nie mamy prawa czynić Ewangelii poddaną naszym interesom. Mamy współtworzyć społeczeństwo – z miłością, mądrością, odpowiedzialnością – ale nie wolno nam pozwalać, by imię Boga było używane jak argument w sporze, który z Bogiem nie ma nic wspólnego.
Wiara nie jest narzędziem. Nie jest strategią. Jest odpowiedzią. I powinna pozostać czysta – nawet wtedy, gdy świat staje się brudny.
Dziękuję – zachowuję dotychczasowy ton i głębię, a kolejną część zatytułuję:
IV. Sumienie nie zna skrótu klawiszowego
O odpowiedzialności za wybory i wyborcze sumienie chrześcijanina
Nie ma czegoś takiego jak automatyczny wybór chrześcijanina. Nie istnieje „jedyna słuszna partia katolika”. Nie ma skrótu klawiszowego, który zwalniałby nas z rozeznania.
Sumienie nie działa na autopilocie.
A jednak bardzo wielu wierzących – także w dobrej wierze – chciałoby, żeby działało. Chcieliby mieć gotową odpowiedź: „głosuj tu, nie głosuj tam”. „Ten program jest moralny, ten nie”. „Ta osoba reprezentuje chrześcijańskie wartości, ta je zdradza”. Takie myślenie jest wygodne. Proste. Bezboleśnie zwalnia z odpowiedzialności.
Ale nie jest ewangeliczne.
Chrześcijaństwo nigdy nie było wygodą. Było zawsze decyzją – czasem bolesną, często pod prąd. To dlatego nie wystarczy postawić krzyżyka na karcie wyborczej i uznać, że „moje sumienie jest czyste”. Bo czystość sumienia nie polega na tym, że uniknęliśmy błędu. Czasem polega na tym, że go rozpoznaliśmy. I że nie przestaliśmy szukać prawdy – nawet jeśli jest ona nieoczywista, niepopularna, niewygodna.
Nie każda decyzja polityczna będzie prosta. Nie każda kandydatura będzie jednoznaczna. Ale sumienie to nie komputer – nie potrzebuje algorytmu, potrzebuje modlitwy. Potrzebuje odwagi. Potrzebuje ciszy, w której pytam: „co uczyniłby Chrystus, gdyby stanął przede mną z tą kartą wyborczą w ręku?”.
I może właśnie tu leży najgłębszy dramat dzisiejszej religijnej przestrzeni publicznej – nie w tym, że mamy za mało wartości, ale w tym, że zbyt łatwo pozwalamy, by ktoś inny myślał za nas. Że wystarczy hasło „życie”, „rodzina”, „tradycja”, „naród”, i już uznajemy, że sprawa została rozstrzygnięta. Ale czy naprawdę?
Czy ktoś, kto głosi obronę życia, ale jednocześnie z pogardą mówi o uchodźcach, o dzieciach z niepełnosprawnością, o matkach samotnych – naprawdę broni Ewangelii? Czy ktoś, kto mówi o chrześcijańskiej rodzinie, a niszczy wspólnotę przez oszczerstwa, żądzę władzy i agresję – jest wiarygodnym świadkiem? Czy ten, kto cytuje Biblię, ale nie zna jej ducha – ma prawo wskazywać nam, jak mamy żyć?
Sumienie nie jest emocją. Nie jest instynktem. Sumienie jest wewnętrznym okiem – a ono potrzebuje światła. Jeśli więc chrześcijanin ma być odpowiedzialnym obywatelem, to nie dlatego, że ktoś mu powie, jak ma głosować. Ale dlatego, że w jego sercu słowo „miłość” znaczy więcej niż „program”. Że „bliźni” znaczy więcej niż „elektorat”. Że „Ewangelia” znaczy więcej niż „interes”.
Nie szukajmy skrótów. Szukajmy prawdy. A wtedy nawet najmniejszy głos – będzie miał wagę sumienia.
V. Mistyka odpowiedzialności społecznej
O tym, że wspólnota nie rodzi się z podobieństwa, lecz z troski
Nie trzeba być jednomyślnym, żeby być wspólnotą. Nie trzeba mieć tych samych poglądów, żeby mieć wspólną przyszłość. Nie trzeba wyznawać tych samych wartości – byleby umieć rozmawiać w prawdzie, słuchać z szacunkiem, a przede wszystkim – nie wykluczać człowieczeństwa.
To może brzmieć naiwnie. W świecie, który uczy walki zamiast rozmowy, który żyje z konfliktu i opiera się na algorytmach polaryzacji – słowo „wspólnota” brzmi jak relikt. A jednak właśnie tu tkwi serce chrześcijańskiej nadziei: we wspólnocie, która nie musi być jednomyślna, by być święta.
Bo Jezus nie założył wspólnoty ludzi doskonałych. Założył wspólnotę ludzi różniących się – uczniów o różnych charakterach, poglądach, historiach. A mimo to powiedział: „Wy jesteście solą ziemi”. Nie „wy, którzy się zgadzacie”, nie „wy, którzy jesteście z tej samej partii”. Po prostu: „wy, którzy należycie do Mnie”.
Mistyka odpowiedzialności społecznej polega na tym, że nie rezygnuję z bycia sobą, ale nie tworzę z tego pretekstu do podziału. Polega na tym, że widzę w drugim człowieku nie wroga, lecz osobę. Nie „zagrożenie dla cywilizacji”, ale brata, z którym muszę dzielić ten sam dom – niebieski i ziemski.
Chrześcijanin nie może budować społeczeństwa jak inżynier fortecy. Jego rola jest inna – buduje jak ogrodnik. Z troską. Z cierpliwością. Czasem z bólem. Ale zawsze z nadzieją, że rośliny mogą rosnąć razem, nawet jeśli są różne.
Dlatego właśnie musimy patrzeć dalej niż ekran. Dalej niż post. Dalej niż propaganda. Jeśli Kościół ma coś do powiedzenia światu, to nie jest to program gospodarczy ani analiza geopolityczna. To świadectwo, że miłość jest możliwa. Nawet między skłóconymi. Nawet między obcymi. Nawet w polityce.
Nie ma nic bardziej chrześcijańskiego niż wiara, że drugi człowiek – niezależnie od tego, na kogo głosuje – jest godny zbawienia. A jeśli jest godny zbawienia, to i rozmowy. Wysłuchania. Wspólnego milczenia nad tajemnicą istnienia.
To nie słabość. To mistyka. Mistyka spotkania w świecie, który nas uczy, jak się mijać.
VI. Obywatel Królestwa – pielgrzym pośród państw
O tym, że chrześcijanin nigdy nie przestaje być świadkiem
Jesteśmy obywatelami Królestwa, które nie jest z tego świata. Ale przecież żyjemy w tym świecie. Oddychamy jego powietrzem, chodzimy jego ulicami, głosujemy w jego wyborach. I choć nasza nadzieja sięga dalej niż horyzont historii, to nasza odpowiedzialność zaczyna się właśnie tu – na tej ziemi, pośród tych ludzi, w tej epoce.
Chrześcijanin nie jest pielgrzymem z zamkniętymi oczami. Nie ucieka od świata w pobożne złudzenia. Jego powołaniem nie jest ucieczka – lecz obecność. Obecność, która nie przytakuje każdemu, ale i nie przekreśla nikogo. Obecność, która nie zacieśnia się do „naszych” i „ich”, ale obejmuje świat ramionami krzyża.
To nie znaczy, że musimy się godzić na wszystko. Przeciwnie – nasza wiara zobowiązuje nas do sprzeciwu wobec kłamstwa, przemocy, manipulacji. Ale sprzeciw chrześcijanina nigdy nie może być nienawistny. Bo jeśli walczymy o prawdę bez miłości – zdradzamy obie.
I nie dajmy sobie wmówić, że trzeba wybrać: między Bogiem a państwem, między sumieniem a obywatelstwem, między Kościołem a społeczeństwem. Prawdziwe pytanie nie brzmi: której stronie służysz? – ale: czy jeszcze służysz Prawdzie?
Nie ma już powrotu do wiary nieświadomej. Do Kościoła apatycznego. Do chrześcijaństwa jako znaku towarowego. Świat się zmienił. A Ewangelia wciąż chce być światłem. I jeśli dziś ma gdzieś świecić najjaśniej – to właśnie tam, gdzie ciemność udaje światło. Tam, gdzie cytaty z Pisma przykrywają brak miłości. Tam, gdzie religijna retoryka służy jedynie umacnianiu władzy.
Dlatego nie bójmy się. Ale też – nie milczmy.
Mówmy, gdy Ewangelia jest nadużywana. Reagujmy, gdy Kościół sprowadzany jest do roli scenografii dla polityki. Upominajmy się o prawdę – nawet jeśli to kosztuje.
Bo chrześcijaństwo nie jest o wygodzie. Jest o wierności. A wierność to nie tylko modlitwa – to także decyzje podejmowane w świetle sumienia. W szkole. W pracy. Przy urnie. W codzienności.
Niech nasza wiara nie będzie bierna. Niech nie będzie reaktywna. Niech nie będzie wygodna. Niech będzie odpowiedzialna. Bo tego dziś potrzeba najbardziej:
– świadków, nie sloganów,
– sumień, nie echo-chambers,
– chrześcijan, którzy nie tylko mówią o Ewangelii, ale nią żyją.
Także wtedy, gdy to trudne.
/-/ + Robert Matysiak NCC